„Powrót Wilka” to najnowsza powieść pisarza i scenarzysty Mirosława Tomaszewskiego, która zwyciężyła w ostatniej edycji Gdańskiego Konkursu Literackiego. Jednym z interesujących wątków książki jest emigracyjne niespełnienie głównego bohatera. Tytułowy Wilk powraca do Polski po kilkunastu latach życia za Oceanem. Autor podzielił się z nami swoimi spostrzeżeniami oraz doświadczeniami dotyczącymi zjawiska emigracji w latach 80.
Poza granicami Polski żyją miliony Polaków. Co Pana zdaniem skłania Polaków do spakowania walizek i wyjechania z naszego kraju? Czy w pierwszej kolejności zwróciłby Pan uwagę na czynniki ekonomiczne?
Bywało z tym różnie w różnych okresach. W latach 80, chociaż nie wyemigrowałem, to wiele razy myślałem o wyjeździe. Wtedy głównym powodem była sytuacja polityczna. Opresja komunistyczna była tak zniewalająca i depresyjna, że wielu ludzi decydowało się na wyrwanie się z kraju. U mnie pierwsza myśl o emigracji pojawiła się jeszcze przed stanem wojennym. Byłem studentem politechniki i dzięki protekcji ojca przyjaciela udało mi się na wakacje zamustrować na statku Polskiej Żeglugi Morskiej. Byłem pomocnikiem palacza, a potem młodszym motorzystą. Dostałem wówczas książeczkę żeglarską, która była odpowiednikiem paszportu. Jako marynarz na statku pływającym po Bałtyku do Danii i Finlandii doznałem pierwszego wstrząsu cywilizacyjnego. Zobaczyłem równe chodniki, czyste miasta, pełne sklepy, powszechny dostatek. Ten odmienny świat szokował i przyciągał swoim urokiem każdego z naszej strony żelaznej kurtyny. Jak każdy członek załogi, by nie zostać uznany za pasożyta, który tylko zajmuje cenne miejsce, musiałem przywozić na handel dżins, bluzki ze świecącymi koralikami, peruki, które były wtedy w Polsce bardzo modne.
Ten szok cywilizacyjny wciąż występuje…
Tak, ale różnica jest znacznie mniejsza niż wtedy. Skandynawia to była zupełnie inna rzeczywistość, jakbym nagle wylądował na Marsie.
Drugim impulsem emigracyjnym był dla mnie stan wojenny. Wówczas wydawało się, że Związek Radziecki będzie trwał wiecznie i jedyną szansą na zaplanowanie w jakiś rozsądny sposób swojego życia była walka albo ucieczka. Gdyby granice były otwarte, tak jak teraz, na pewno bym to uczynił, a ze mną setki tysięcy ludzi. Jak się niedawno dowiedziałem, miałem szansę ucieczki. Mój brat, który był wtedy oficerem na statku marynarki handlowej, mógł mnie przemycić na Zachód, niewiele ryzykując. Wtedy zabrakło mi determinacji, ale też chyba przeczuwałem konsekwencje takiej decyzji. Z perspektywy czasu myślę, że dobrze się stało. Nie potrafiłbym tworzyć w obcym języku. Mógłbym tam być inżynierem, na którego się wykształciłem, ale nie pisarzem ani scenarzystą. Jaruzelski pomógł mi odnaleźć siebie, dowiedzieć się, kim jestem i po co jestem w tym miejscu na ziemi. 13 grudnia 1981 postanowiłem zostać pisarzem i zacząłem swoją pierwszą powieść – „Pełnomocnik”, zafascynowany Orwellowskim „Rokiem 1984”. Nie bez znaczenia dla tej decyzji była śmierć ucznia mojej szkoły, który zginął zastrzelony w Grudniu 1970 w Gdyni. Wszystkie inne drogi aktywności w kraju otoczonym drutem kolczastym wydawały mi się bez znaczenia, nie warte poświęcania na nie czasu. Pisanie było rodzajem walki w wariancie dla mniej odważnych.
Jakie są Pana zdaniem obecnie powody emigracji Polaków?
Teraz jest tych powodów o wiele więcej niż kiedyś. Wówczas przeważała opresja polityczna. Przyczyny emigracji współczesnych są inne i wiążą się z wolnością wyboru miejsca do życia dzięki powszechnej dostępności paszportów.
Wydaje mi się, że najważniejszym powodem wyjazdów jest uniwersalny, ponadczasowy bunt młodości przeciwko rodzicom, szkołom, światu, w który zaczynający dorosłe życie próbują wkroczyć i którego się obawiają. Nazwałbym to ucieczką przed samym sobą. To się nie może udać. Wyjeżdżając, zabieramy swoje problemy do walizek.
Następny powód jest związany z wielością szans i wyborów, przed którymi stoją młodzi ludzie. Nieustanna zmiana dyktowana i podsuwana przez internet, łatwość, z jaką to się odbywa na ekranie smartfona, sprawia, że wszystko wydaje się możliwe od razu. Wystarczy zainstalować i wypróbować aplikację – emigracja. Kiedy młodzi ludzie zatrudniają się w jakiejś firmie, natychmiast myślą o następnej. Nie jest już tak, jak za czasów moich rodziców, kiedy zaczynało się pracę w stoczni i zwalniało się z niej dopiero na emeryturę. Podobnie jak o pracy myślą o zmianie kraju. Jedno się z drugim bardzo często wiąże.
Kolejną przyczyną są więzy przyjacielskie i rodzinne. Los kusi tych, którzy mają za granicą krewnych i przyjaciół, by do nich dołączyć. Wspólne geny, miłość i przyjaźń to najmocniejsze łańcuchy, które łączą nas z daną rzeczywistością. Często są one znacznie silniejsze niż język, historia czy materialny świat dookoła nas, tak zwana ojczyzna.
Jeszcze innym powodem jest system polityczny, który u wielu młodych ludzie wywołuje bunt. Wielu drażni nietolerancja dla mniejszości – na przykład związanych z orientacją seksualną, rasą czy religią. My, Polacy, wciąż jesteśmy ekstremalnie mocno związani z tradycją i kościołem. Takie społeczeństwo kreuje system opresji, który próbuje uczynić z różnych ludzi jednolitą masę, marzenie nacjonalistów, co sprawia, że Ci, którzy są trochę inni, czują się wykluczeni. Niektórzy z nich wyjeżdżają.
Czy naród mieszkający na tym samym terenie od wielu setek lat, mówiący jednym językiem i mający jedną religię i pochodzenie, miał okazję do tego, by przyzwyczaić się do różnorodności?
Okazja była. Między wojnami światowymi ponad 10% społeczeństwa w Polsce to byli Żydzi. Sporo było Ukraińców i Białorusinów. Myślę, że tamten egzamin z tolerancji i otwartości zdaliśmy słabo, chociaż gdzie indziej wcale nie było lepiej.
W latach 80. wiele osób podejmowało decyzję o emigracji bardzo szybko ze względów politycznych. Bardzo trudno było im zaaklimatyzować się poza granicami kraju. Czy z uwagi na to można powiedzieć, że decyzja o emigracji może być podjęta pochopnie?
Nie powinna. W latach 80 często jednak była podejmowana pod presją. Wielu ludziom władze proponowały wyjazd albo stawiały w trudnej sytuacji po to, by pozbyć się niewygodnego opozycjonisty, tak samo jak teraz robi to Łukaszenka czy Putin.
W pańskiej powieści „Powrót Wilka” pojawia się wątek emigracyjnego niespełnienia. Czy mógłby Pan rozwinąć ten motyw?
Mam wrażenie, że niektórzy emigranci, wracając do Polski albo tylko ją odwiedzając, mają wewnętrzny przymus odgrywania roli kogoś, kto podjął właściwe decyzje. W wielu wypadkach dochodzi do pewnego fałszerstwa. Emigranci przyjeżdżają swoimi prawie nowymi mercami czy beemkami, by poszpanować przed dawnymi kolegami z bloku, którzy mają, powiedzmy, dwunastoletniego golfa. Konkurencja, jaką dla wielu jest życie, to nie tylko chęć osiągnięcia jakiegoś porządnego statusu materialnego, ale też pokazanie, jak ja prezentuję się na tle moich rówieśników. To porównanie tego, co mnie udało się osiągnąć, z tym, czego dorobili się inni. Mam wrażenie, że dla bardzo wielu ludzi ten samochód i mieszkanie są wyznacznikami sukcesu i sensu życia. Ktoś, kto 20 czy 30 lat temu zdecydował się na wyjazd, przedstawia zawsze swoją decyzję jako przemyślaną i mądrą. Nie słyszałem żadnej relacji emigranta, który by twierdził, że popełnił błąd. A przecież tak czasem musiało się zdarzyć. Statystyka mówi, że nie wszystkie decyzje, które podejmujemy, są słuszne. Wielu z emigrantów po cichu, nie mówiąc o tym nawet najbliższym, żałuje wyboru, którego dokonali. Nawet przed sobą wypierają ten fakt, żeby móc jakoś żyć. Nikt otwarcie nie mówi, że nie zdawał sobie sprawy z tego, że wyjazd w zbyt późnym wieku, ze zbyt słabym wykształceniem, pozycją zawodową, która mogłaby być kontynuowana na Zachodzie, to droga do niespełnienia. Mój bohater też nią idzie, chociaż jest dobrze zarabiającym inżynierem. Wypełnia go jednak egzystencjalna pustka. Próbuje się z niej wyrwać, żeglując swoim jachtem po wszystkich morzach świata. Boi się konfrontacji z młodością, a gdy w końcu przypływa do Gdyni, zaczyna się emocjonalny rollercoaster, w którym oprócz emigracji jest wiele innych wątków – miłość, pieniądze, zdrada i zbrodnia. Wszystkie splatają się w jedną historię rozgrywającą się w czasie 30 godzin od zacumowania jachtu.
Na okładce „Powrotu Wilka” czytamy, że „Jeśli po latach zamierzasz wrócić do miejsc młodości, upewnij się, że jeszcze istnieją”. Jaki jest sens tego przesłania?
Emigrując, zostawiamy w kraju cząstkę samego siebie. Powracając, stajemy przed bardzo trudną konfrontacją, bo tego chłopaka czy dziewczyny sprzed lat już nie ma. W zasadzie to zdanie jest truizmem i przyznaję, że trochę obawiałem się umieścić je na okładce, ale pierwsi czytelnicy odnaleźli w nim coś bliskiego. Wszystko się zmienia i nie ma powrotów do przeszłości, ale też nie warto do niej wracać zbyt uporczywie. Trzeba próbować znaleźć jakiś sens w tym, co już było, zdobyć doświadczenie, które pozwala nam planować naszą przyszłość w sposób świadomy. Temu może służyć także lektura książek. Fakt, że nie istnieją miejsca z naszej młodości jest smutny. Byłoby jednak jeszcze bardziej przykre, gdyby świat cały czas był taki sam. To, że się rozwija i zmienia, może być nadzieją dla każdego, kto potrafi wyrwać się z okowów przeszłości i poszukać swoich szans we wciąż pojawiających się nowych możliwościach.